Albania
29 sierpnia
Zaczęły się w końcu wakacje i należało ruszyć gdzieś moje cztery litery. Z początku miałem pojechać w zimie gdzieś, gdzie jest ciepło ale Jak to zwykle bywa u mnie, decyzja została podjęta inaczej niż zakładałem i pojechałem już teraz. Pojechałem do najbardziej zabunkrowanego kraju na świecie. Pewnie domyślacie się jaki to kraj. Jak nie to podpowiem. To taki skrawek gór pomiędzy Czarnogórą, Chorwacjąa, Serbią, Macedonią i Grecją. Kraj przez wiele lat izolowany od reszty świata. Kraj rządzony przez Envera Hodże i jemu podobnych popaprańców. Pojechałem do Albanii. Zapakowaliśmy razem z Grześkiem Karnasem rowery i sakwy do mojego Szarika i w drogę. Po 2 dniach jazdy i przejechanych prawie 2000 z Warszawy i Przemyśla, dojechaliśmy do Albanii. Mijając po drodze Słowacje, Węgry, Serbię, Czarnogórę. Granice w zasadzie bez problemu przejechane. Pierwszą noc spędziliśmy pod namiotem w miejscowości Koplik, gdzie porzuciliśmy Szarika i przesiedliśmy się na nasze przepiękne ogiery z pedałami i na kolach. Rano pobudka, przepakowanie i w drogę w góry albańskie. Po drodze do Szkodry wypiliśmy kilka browarów, bo jak wiecie Baltazar nie wielbłąd i pić musi. Zwłaszcza jak temperatura sięga 40 stopni w cieniu. Po 50 km nocleg nad jeziorem niedaleko Szkodry w drodze na prom. A teraz Gregor ustawił patyki w kręgu po harcersku i za chwile będziemy śpiewać harcerskie piosenki, by na zakończenie dnia zrobić krąg i odśpiewać "ogniska już dogasa blask" i pójść spać, wypijając oczywiście zawczasu przygotowana Albakole. Ognisko ugasiliśmy starym harcerskim zwyczajem, praktykowanym tylko przez harcerzy. Harcerki tego nie potrafią.
31 sierpnia
Po udanym wieczorze w towarzystwie dwóch Michalów z Czech i barmana, który zaczął nam stawiać wino i rakije, rano bez kaca, zaokrętowaliśmy się na prom z Komani do Firze. Prom to za duże słowo, ot pływający autobus. Zwyczajny stary jakby Auto-San wstawiony do wielkiej balii z silnikiem. Na pokład przyjmował rowery, motory, beczki i inne dziwne rzeczy.
Trasa przypominała podróż fiordami w Norwegii. Wiodła przez jezioro zaporowe na jednej z 2 największych elektrowni wodnych w Albanii. Hodża, jako ze wojował z całym światem, jedno co zrobił dobrze, to uniezależnił kraj elektrycznie. Wszędzie widać przewody elektryczne. Prom kosztuje od osoby 500 Leków, tyle samo za rower. Nocleg w hoteliku przy promie 7 Euro za człowieka. Prom odpływa z Komani raz dziennie o 9 rano. Wcześniej pływały tedy jeszcze duże, samochodowe promy, ale się zepsuły i stoją na końcu szlaku w Firze.
Po rejsie przejechaliśmy jeszcze 30 km prze tzw. Alpy Przeklęte. Przy okazji wlazłem do czynnej kopalni chromu. Za komuny mieszkało tu kilka tysięcy ludzi i sporo z nich pracowało w kopalniach.
Albania była potęgą w produkcji chromu.
Nocleg w namiocie przy drodze z harcerskim ogniskiem. To jest domena Gregora. Wszędzie zostawia za sobą ślady w postać kółek ułożonych z kamieni.
Mankamentem Albanii są góry śmieci wszędzie i zawsze. Miejscowi nie dbają o czystość. Za kilka- kilkanaście lat, będą mieli z tym spory problem.
Pijąc dziś piwko kosowskie (jesteśmy 10 km od granicy) , podczas rozmowy z Albańczykiem, dowiedzieliśmy się, że i Polacy i Albańczycy maja podobne charaktery :)
Co miał na myśli? Myślę że każdy to wie.
1 września
Noc pośród albańskich kopalni chromu z Księżycem w pełni nie wpłynęła na mnie dobrze. Przez całą noc śniły mi się koszmary, choć wiedziałem, że to mara a nie jawa i tak źle się rano czułem. Może to dlatego, że rozbiliśmy sam tropik, czyli sypialnię i blask Księżyca dawał się we znaki. A mówią, że nasz satelita to taka grzeczna bryła czegoś tam. Jedna z teorii mówi, że to część Ziemi, która się oddzieliła po uderzeniu w nią innego ciała niebieskiego. Ziemia ma podobno jeszcze 2 księżyce, tylko, że są to księżyce pyłowe, a odkrył je Pan Kordylewski. No dobrze, pojechali dalej. Pojechali o 8 rano, co jest sporym wyczynem. Droga przez mniej więcej 9 km wspinała się do góry. Jeszcze rok temu była tylko dla aut 4x4 i dla popieprzonych rowerzystów. Dziś mogą nią już przejechać nawet motory ścigacze. Równiuteńka jak skóra młodej Albanki ;) Po drodze dopadł nas młody Albańczyk na niewielkim koniku. Może to rasa niskopiennych koni górskich? Na studiach na AGH na jednej z geologii prof. Jucha (św. pamięci już niestety), stwierdził, że ci z okolic Nowego Sącza, to tacy górale niskopienni. Odtąd mam jednoznaczne skojarzenia z niskopiennością. Tenże koleś na koniku niskopiennym, nie miał więcej niż 15 lat. Jarał szlugi jeden za drugim, pokazywał gdzie rośnie roślinka, za którą Korę Jackowską wsadzą do pierdla i uczył nas jak pozbywać się śmieci. Czyli, że należy je wypier...ć za siebie. Kiedyś będą żałować takiej utylizacji. Droga cały czas wiodła przez Alpy Przeklęte. Nie wiem skąd taka nazwa, może to serbska, ale jestem w stanie się z nią zgodzić. Przy jednym z kilku, na szczęście postoi przy piwnym wodopoju, spotkany Albańczyk z wyraźnym uśmiechem poinformował nas, że tydzień temu był tu (znaczy tam) 47 st C. a w zimie minus 26. Jakiś absurd!!! Prawie 80 stopni różnicy. Nie dziwota, że tak się te góry nazywają potocznie. W każdej dziurze ktoś mówi po angielski, albo zawoła znajomka, co tym językiem włada. Okazuje się bowiem, że spora część Albańczyków, jak mogli wreszcie wyjechać z kraju, udało się na Wyspy, gdzie od jakiegoś czasu mieszka też spora część Polaków. Na Wyspy Szczęśliwe, jak niektórzy mawiają. A teraz wrócili i założyli mniejszy lub większy biznes. Cześć z nich pracowała z Polakami i doskonale znają co znaczy słowo kurwa czy spierdalaj :)) Oczywiście kurwa jako partykuła wzmacniająca :)))) Szczęśliwie, po przejechaniu ok. 60 km w słońcu (max. 42 st. C i prawie 1 km w pionie) i pod gorę, dotarliśmy do miasteczka Krume (wypite 6 piw, 7 litrów wody). Po zjedzeniu dobrej pizzy, znalezieniu hotelu za 15 Euro za 2 łóżka wypiciu co było do wypicia, udaliśmy się na zasłużony odpoczynek, by jutro podążać dalej w stronę przygody. Bo licza się ludzie w drodze i droga w ludziach. Jak do tej pory, spotykaliśmy samych pozytywnych ludzi. Pozytywnych i przyjaźnie nastawionych. Oby tak dalej.
2 września
Noc minęła dość spokojnie w hotelu w miejscowości Krume za 15 Euro za pokój z 3ma lóżkami i wiatrakiem. Byliśmy padnięci po przejechaniu lekko ponad 50 km.
Droga mijała dość ciekawie. Oczywiście podjazdom nie było końca i upałowi też niestety.
W kolejnym miasteczku na trasie, miasteczku sporych rozmiarów jak na warunki albańskie, o nazwie prawie jak Kukiz czyli Kukesh, do którego wjeżdża się przez most nad jeziorem, spotkaliśmy Albańczyka, który mieszka w Niemczech. I nic w tym dziwnego, ale jak usłyszał nasze swojskie słowa, to odpowiedział podobnie. Znaczy My użyliśmy partykuły wzmacniającej kurwa, a on tez kurwa i to prawie tak czysto jak my. Okazało się ze ma dziewczynę Polkę i ona nauczyła go polskiego. Polskiego nie tylko w wersji podróżniczej.
W tymże mieście za dopiero czwartym podejście, dało się wybrać kasę z banku. Przed wyjazdem zrobiłem sobie kartę przepad w WBZK. Najważniejsze że się udało. Różnica w przeliczaniu Leków na złotówki na tej karcie jest sporo korzystniejsza niż w Alior banku.
Nabyłem też świetny wynalazek dla podróżnika. Mega wielka zapalniczkę z uwaga, latarką i otwieraczem do piwa. Pomysł zajebisty. Koszt 3 zł. Nabyłem sztuk 3.
Droga była fatalna w remoncie i jak zwykle pod górę. Na jednym z odpoczynków zaczepił nas miejscowy ciągnący krowę i płynną angielszczyzną spytał się czy czegoś nam nie trzeba. Jeśli jesteśmy głodni to zaprasza do siebie.
Ciekaw jestem ile osób w takim np. Radymnie albo Buszkowiczkach zna tak dobrze angielski? Tu co 4ty spotkany Albańczyk mówi dobrze po angielsku.
Nocleg pod namiotem w cieniu krzaków przed mega wyjebką w górę. Nie obeszło się tez bez ogniska i Albakoli.
3 września
Jeszcze tak w dupę nie dostałem. Zaczęliśmy od ostrego podjazdu, który nie miał końca. Droga na Preshkopi, czyli albańskiego Ciechocinka, tuz przy granicy z Macedonia pięła się niemiłosiernie w górę. Po drodze spotkaliśmy a w zasadzie on nas spotkał, polskiego wariata na motorze. Koleżka był z Wrocławia. Jechał dookoła Adriatyku. Na kempingu w Czarnogórze ukradli mu całą torbę z ciuchami na motor. Nie wiadomo jak przejedzie przez Alpy jak będzie zimno i deszczowo? Cóż, taki urok podroży. Po drodze spotykani Albańczycy po pytaniu skąd jesteśmy, tylko się jeszcze szerzej uśmiechali. Jeden zaprosił nas na kawę do baru i zaczął wspominać Kasie, Anie i Grażynkę. Można powiedzieć, ze najlepszymi ambasadorami Polski w Albanii są nasze dziewczyny.
Polki i Albańczycy poznają się na emigracji w Londynie i niekiedy kończy się to rodzinnie ;)) Dzięki naszym paniom, Polska jest znana w Albanii. Albańczycy z emigracji wracają i inwestują co widać dookoła. Zwłaszcza jeśli popatrzy się na samochody. Czasami aż ma się wrażenie, że jedziemy po złej stronie. Spora cześć aut to angole z kierownicą po drugiej stronie. U nas niedługo też będzie można rejestrować angliki. Podobno to nakaz biurokratów z Brukseli.
W sumie wydymaliśmy ponad 1200m w pionie przy 35 w poziomie. Za to następny dzień powinien rozpocząć się od zjazdu.
4 września
Zjazd wyglądał prześlicznie. Zaraz po obudzeniu się ostry zjazd przez albańskie wioski. Po Tej stronie gór jakby większa bieda. Nie wiem z której strony chciałbym jechać tą drogą. Nachylenia przekraczają 15%. Przy zjeździe trzeba chłodzić obręcze. W górę trzeba chłodzić siebie. Do Preshkopi mieliśmy ok. 30km ale zajęło nam to kilka godzin. Zjazd ok, ale i podjazdów było sporo. Po drodze sporo bunkrów jedno-osobowych. I to trzeba w nich na kucaka siedzieć. Jak musiał mieć zryty mózg Hodża, żeby własny naród tak zaszczuć. O ile budowanie bunkrów przy granicy można zrozumieć, to budowanie ich w wysokich górach jest oznaka idiotyzmu w najgorszej postaci. Tu bunkry są wszędzie. Po kilka obok siebie. Totalna abstrakcja. Jak się później dowiedzieliśmy, koszt jednego małego bunkra, to koszt budowy niewielkiej chałupy, a za duży bunkier, można było wybudować całkiem sporych rozmiarów dom kilkurodzinny. I do tego były one budowane w czynach społecznych, czy partyjnych.
Preshkopi to taki albański Ciechocinek z tym ze mało tu pań w dojrzałym wieku. Generalnie nie wiem co tam może uzdrawiać, ale widać może. Deptak był pełny ludzi. Ale niestety kartek pocztowych nie da się kupić a znaczki tylko na poczcie. Pani z okienka powiedziała, żeby listów do skrzynek nie wrzucać, a tylko do urzędu przynieść. Nie ma jak zaufanie do własnej firmy.
Do granicy z Macedonią dzieliła nas odległość ok. 20 km. Na nasze nieszczęście były ostre podjazdy. W sumie dziś w pionie wyszło ok. 650m przy 50 km drogi. A miało być płasko.
Po drodze wypaliła mi się wielka dziura w przedniej sakwie od zapalniczki. Wiem przynajmniej, że Ortlieb się topi a nie pali. Dziurę jakoś zalatałem w zakładzie przed granica. Koleś nie chciał ani Leka za pomoc. A po klej jechał do pobliskiego miasteczka. Granice z Macedonią przekroczyliśmy w 5 min bez żadnych problemów.
Wymiana Euro na Dinary bez problemu. 10 Euro to na granicy 650 Dinarów. Czyli nie orzeźbili nas.
Macedonia wydaje się czystsza niż Albania. Jeżdżą nawet śmieciarki.
W Debar przy wyjeździe zajrzeliśmy do ostatniego sklepiku i kupiliśmy 2 litry domowej rakii, która mamy zamiar dowieźć do Polski. Właściciel sprzedał nam też przepis na lekarstwo na nadciśnienie: 50 gram octu z jabłek i 100 gram wody. I ciśnienie wraca do 120 na 80. Ja póki co zawsze mam książkowe ciśnienie, no chyba ze jestem na kacu.
Nocka nad Jeziorem Debarskim. A na przeciwko płoną lasy. Deszcz tu nie padał od 4 miesięcy. Katastrofa!!!
5 września
Sen nad Jeziorem Daberskim przerwał nad ranem blask Księżyca. Za każdym razem jak jest w pełni i mi świeci w głowę, śnią mi się dziwne rzeczy. Choć dziś w nocy sen był całkiem przyjemny. Nie wiem w jaki sposób, ale we śnie umówiłem się z prześliczną Albanka do kina. Nie wiem gdzie to kino i na jaki film ale się umówiłem. Na plakatach widziałem nowy film ze Stalone i Schwarzeneggerem, wiec może na ten? Ciekawie by musiał brzmieć w wersji albańskojęzycznej.
Przy następnej pełni będę wiedział. Chyba.
Macedonia to fajny kraj i fajne miejsca. Przynajmniej te, które widzieliśmy. A jechaliśmy wzdłuż albańskiej granicy. Od Jeziora DeberskIego do Ohrydzkiego. Trasa przepiękna i widokowa. Jakbym jechał w okolicach Tworylnego w Bieszczadach, tylko brzegi o wiele wyższe i bardziej strome. Miejsce godne polecenia. No i w zasadzie płasko.
Spotkany sklepikarz macedoński narzekał na dzisiejszą Macedonię i z rozrzewnieniem wspominał Jugosławię. No cóż, rożna jest cena wolności. Ja tam wole mieć możliwość mówienia czego chcę i gdzie chce, nie mówiąc o możliwości przemieszczania się. Chociaż Jugosławia była w bloku komunistycznym postrzegana jako państwo kapitalistyczne z wymienną walutą.
Dojechaliśmy do Strugi przy Jeziorze Ohrydzkim.
Dobra pieczona ryba przy bazarze, szybkie zakupy rakii miejscowej na nocleg, piwko w barze przy miejskiej plaży i w długa do Albanii. Jakoś tam czujemy się swojsko. W Macedonii tak smutno a kierowcy to kretyni i chcą cię rozjechać. W Albanii wszyscy się do ciebie uśmiechają, kierowcy omijają szerokim lukiem a policjanci chętnie udzielają informacji.
Ostatnie 5 km przed granica z Albania ostry podjazd. Na szczęście na Granicy wydajemy ostatnie dinary na piwo Skopskie i ruszamy do Albanii prosząc o stempel w paszport.
Z granicy zjazd do miejscowości Lim skąd chcemy pojechać pociągiem nad morze. Przez piękne wysokie wiadukty kolejowe i tunele. Okazuje się, że ciapog nie rabotajet a maszynista poszedł na piwo.
Nocleg w kabanie (z rumuńskiego namiot) na końcu cypla nad Jeziorem Ohrydzkim. Jutro podjazd ok. 500 m. Póki co wole Albanie niż Macedonie.
6 września
Nocleg w jednym z ogródków na cyplu nad Jeziorem Ohrydzkim był bardzo miły. Wiał dość silny wiatr i jezioro było wzburzone. Aż dziwne, że nie ma na nim żaglówek. Na żadnym z mijanych jezior nie widzieliśmy łódek z żaglami. Albo łajby z silnikiem albo na pagaje. Cóż, może nie znają tu napędu wiatrowego?
Mieliśmy zamiar przejechać krótki odcinek koleją albańską, ale okazało się że nie tylko w Polsce koleje przezywają kryzys. W rozkładach internetowych do tej pory jest informacja o czasie odjazdu pociągu, który od ponad roku już nie kursuje. A szkoda, bo trasa piękna i widoki zapierające dech w piersiach.
Nie pozostało nam nic innego jak wspiąć się do miejsca, gdzie wczoraj zjechaliśmy z granicy. Prawie 250 pionie pokonane w niecałą godzinę.
Na przełeczy galeria bunkrów, tych małych i większych. Tak jakby atak imperialistów miał przyjść z jeziora. Jakby miał się wynurzyć lotniskowiec imperialny, a z niego maił wysiąść Darth Vader i zaatakować kozy albańskie świetlistym mieczem. Totalny absurd. No ale i absurdem było budowanie piramid, a dziś uważamy ich twórców za wielkich mężów.
Z wysokości 900 m spadaliśmy do Elbasan przez 40 km. Czasami były podjazdy, ale generalnie w dol. No Ale żeby nie było tak dobrze, to wiatr wiał w mordę czyli musieliśmy pedałować na zjazdach.
Po drodze piękne, wysokie wiadukty kolejowe, dziś już w zasadzie nieużywane. Przypominały mi wiadukty na trasie Sianki - Uzhorod na Ukrainie. Kiedyś wreszcie będę musiał przejechać się tym szlakiem.
Sama miejscowość Elbasan nie jest zbyt ciekawa. To taka Nowa Huta. Tak jak Krakowowi tak i tu dorobiono gębę proletariacka.
Życie wylega na ulice po zmierzchu i jak to u południowców trwa do nocy. Dziewczyny wypindrzone lażą po dreptaku, ale w Polsce są ładniejsze. W końcu Albanczykom też się one bardzo podobają.
Nocleg w centrum, w jedynym moteli w środku miasta. Starówka nie powala. Dopiero zaczyna się jej remontowanie. Turystów w zasadzie nie widzieliśmy.
7 - 8 września
Z Elsaban wyjechaliśmy bladym świtem, czyli w tych realiach ok. 9. Droga nieco nudna wiodła w stronę morza na lagunę w okolice Divjak. Natrafiliśmy na miejsce podobne do naszego Władka (znaczy Władysławowa), z tym, że sporo tańsze. Oczywiście wpływ na to ma data. Jest już poza sezonem i ceny są o połowę niższe. Dla chętnych podaję namiar na pensjonacik przy plaży: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie obsługi JavaScript. tel. +355695125396 hotel Divjak. Ceny poza sezonem od 1000 do 2000 Leków za pokój.
Jest to także miejsce dla wszelkiej maści ptakologów z całego świata. Coś ala nasza Biebrza. Daje się też zauważyć mniejszą znajomość angielskiego na korzyść włoskiego. W końcu z tego wybrzeża do Włoch katamaranem jest ok. 4 godzin. Podczas rewolucji albańskiej kilka statków zostało "porwanych" przez Albańczyków w kierunku na Włochy. Odbyło się to w 1991 roku zapoczątkowane przez strajk studencki. czemu nie należy się wcale dziwić. W końcu kraj ten był izolowany przez cały świat. Choć w tym szaleństwie Hodża miał metodę, aby nie spłacać zaciągniętych długów a to w stosunku do Jugosławii a potem do ZSRR. To należy mieć na uwadze to, że reżim Hodży był bezlitosny. Doprowadził do tego, że w 3 milionowym państwie wybudowano 600 tysięcy bunkrów. Trzeba mieć nieźle najebane w głowie, aby do czegoś takiego zmusić kilka milionów ludzi. Jaki ten popapraniec musiał zbudować aparat bezpieczeństwa? Polska chyba nawet w czasach najżarliwszego stalinizmu nie zaznała tego, co na codzień mieli Albańczycy.
A w radio Tirana leci Joy Division a my pijemy Albakolę. W tym samym radio Tirana, co za poprzedniego ustroju u nas było słyszalne. Śmieszne to radio wtedy było. Ale niejaki Kazimierz Mijal, chciał w Albanii utworzyć prawdziwą komunistyczną partię Polski i szerzył idee prawdziwego komunizmu potępiającą m.in. inwazję Układu Warszawskiego na Czechosłowację z czym akurat i ja się zgadzam. Kiedyś na obozie OHP w Niemieckiej Republice Demokratycznej popiliśmy tęgo z braćmi Czechami. I wtedy jasno mi dali do zrozumienia, że tylko czekali na rozkaz wkroczenia do Polski w 1981 roku. I mogło być nieciekawie.
10 - 11 września
Z laguny, po dniu odpoczynku ruszyliśmy bladym świtem w drogę powrotna do Koplika. Droga wiodła w zasadzie cały czas nad Adriatykiem. Była płaska, wiec jechało się całkiem żwawo. Zahaczyliśmy o Durres, gdzie zaznaczone są rzymskie zabytki oraz jest to największy w Albanii kurort morski z długimi i gęsto zaludnionymi plażami. Cos ala nasze Międzyzdroje. Leżak przy leżaku, ciało przy ciele. Uciekliśmy z tego miejsca szybciej niż przyjechaliśmy, wypijając oczywiści piwko przy plaży.
Trzeba było choć jeden zabytek uwiecznić na fotografii. Oprócz bunkrów z czasów psychola Hodży, podobno są w Albanii budowle rzymskie. I trafiliśmy na amfiteatr. Gregor obfocił go i nawet wlazł do środka do miejsca gdzie przygotowywali się gladiatorzy. Po upadku Rzymu powstał kościół chrześcijański i cmentarz. Historia płata różne figle.
Na mapie znalazł się też zabytek w postaci Porta Romana, czyli starorzymskiego portu. Jednak za nic nie mogliśmy tego czegoś znaleźć. Pytani Albańczycy też nie wiedzieli o co chodzi i wskazywali drogę do dzielnicy miasta o takiej nazwie. Przejechaliśmy ponad 10 km w poszukiwaniu portu widmo. Najwidoczniej Rzymianie tak go ukryli, że nie wiadomo gdzie jest do tej pory. A może Hodża go zabunkrował jako obiekt strategiczny?
Nocleg na cyplu nad Adriatykiem w towarzystwie zbiorników na ropę i kilku rożnej maści bunkrów. Oczywiście staroalbańskim zwyczajem wypiliśmy piwo Tirana i dokończyli Albakole.
Nazajutrz udaliśmy się w kierunku na Shkoder. Droga mało ciekawa, za to pobiliśmy rekord i przejechaliśmy 104 km. Co nam się tu jeszcze nie zdarzyło.
I znowu nocleg na plaży. Już chyba ostatni nad Adriatykiem podczas tej wycieczki.
Od jakiegoś czasu daje się zauważyć nadmorska prawidłowość dot. bunkrów. Spora ich cześć służy teraz jako falochrony.
12 września
Ostatni nocleg nad Adriatykiem był całkiem miły, gdyby nie chmary komarów. Na szczęście były mniej krwiożercze niż te na Mazurach, Norwegii czy Nowej Zelandii. Oczywiście, po każdej wyprawie, bez względu gdzie jadę, wracam pożarty przez wszelkiego rodzaju robactwo latające. W Etiopii użarły mnie chyba muchy Tse-Tse albo jakieś podobne i to dwa razy. To, że mnie żreją owady każdej maści związane jest być może z moją krwią i broń boże nie jest to błękitna krew.
Ostatnia noc nad Adriatykiem, ostatnia Albakola wypita w przyjemnym miejscu na plaży, ostatnie kilka piwek na plaży... Droga z noclegowni z plaży nieopodal Shengjin do Koplik przebiegała w miarę spokojnie i nieco nudnawo. Po płaskim i nawet czasami z wiatrem. Po drodze spotkaliśmy parę Brazylijczyków, którzy jechali na południe do Tirany i potem dalej w dół wybrzeżem adriatyckim. W Shkodrze przejazd przez centrum i piwko na wylocie. Ruch był dość duży a my miast nie lubimy. Ciekawostka jest to, że Shkodra jako jedyne miasto w Albanii posiada ścieżki rowerowe. Niestety, służą one często za parking dla samochodów. Ale za to w tym mieście spotkaliśmy całą masę rowerzystów w różnym wieku i na rożnych rowerkach. Ze Shkodry do Koplik jest jakieś 20 km piękna i nowa asfaltową drogą. Już ja znaliśmy, więc powrót nie był taki długi jak wyjazd na początku wycieczki. W końcu, oczywiście po kilku przystankach na browarka, dojechaliśmy do miejsca, gdzie zostawiliśmy mojego Szarika, czyli wspaniałe autko Volkswagen Sharan TDI w kolorze młodego lasu. To dlatego, żeby go w lesie widać nie było.
Szarik stał cały i zdrowy. Odpalił za pierwszym przekręceniem kluczyka. Auto cud. Jako, że Koplik leży nad Jeziorem Szkoderskim, mieliśmy zamiar po raz ostatni zażyć kąpieli w jego wodach. Jednakże przy skręcie w boczna dróżkę, kątem oka, zobaczyłem zjawisko w postaci regularnej fabryczki rakii. Wcześniej takie urządzenia widzieliśmy na ulicy, wystawione na sprzedaż. A tu, pod koniec naszej wycieczki, widzimy działającą fabryczkę. Właściciel, bardzo miły jegomość, kościelny i dzwonnik zarazem, od razu zaproponował poczęstunek. Gezuar - to po albańsku na zdrowie. A jak się dowiedział, że to moje auto stało na przeciwko jego domu i które w pewnym sensie pilnował, podzielił się z nami 2 butelkami świeżo upędzonej rakii, oprowadził po gospodarstwie i pokazał zawiłości bimbrownictwa. Jak mu powiedziałem, że u nas w Polsce, za taką fabryczkę można trafić na kilka latek za kratki, bardzo był zaskoczony i zmartwiony. Rakija przez niego pędzona, jak się później dowiedzieliśmy, jest najlepsza na północy Albanii. Smakowaliśmy, cud. To jest prawdziwa Albakola!!! Po powrocie do Polski, poczęstowałem nią znajomych Ukraińców, bądź co bądź, znawców wszelkiej maści alkoholi. No i oni też byli zachwyceni. Znaczy, że faktycznie, towar pierwszego gatunku. Nie zdążyliśmy się już wykapać w jeziorze, ale udało nam się zdążyć na zachód słońca nad jego brzeg. To był ostatni dzień naszej albańskiej wyprawy. Dziwne, ale poczułem się tam jak w domu. Zapewne jeszcze wrócę, by ponownie przeżyć przygodę z najbardziej zabunkrowanym państwem na świecie.