Przyszli wygnańce na ziemię sybirską
i obrawszy miejsce szerokie, zbudowali
dom drewniany, aby zamieszkać w zgodzie
i miłości braterskiej
J. Słowacki, Anhelli
W koło Bajkału - Syberia 2013
Syberia dzień 1
Wreszcie spełniłem jedno ze swoich marzeń, a w zasadzie rozpocząłem spełnianie.
Wczoraj wylądowałem z Gregorem Karnasem w Irkucku w Rosji.
Jedziemy na podbój Syberii ale przede wszystkim aby zobaczyć Bajkał - najgłębsze jezioro Świata, 1/5 zasobów słodkiej wody w stanie płynnym i wiele naj naj.
Wylądowaliśmy nieco po 11 rano czasu syberyjskiego (7 godzin różnicy do Warszawy). Wizy i bilety załatwialiśmy przez biuro podróży Tamara Travel z Krakowa i o ile wizy poszły bez zastrzeżeń, tak o biletach do Rosji to biuro pojęcia nie ma. Biuro zapomniało powiadomić nas o tym, że w Moskwie należy bezwzględnie odebrać bagaż i nadać go ponownie. A to z prostej przyczyny, że Rosja skanuje na swoim terenie wszystkie bagaże ponownie. Nie jest to wiedza tajemna i każde biuro podróży, które sprzedaje bilety do Rosji powinno o tym wiedzieć. Dodatkowo, czas na przesiadkę w Moskwie wynosił 1,5 godz. Co już jest absurdem. Tylko dzięki miłej i profesjonalnej obsłudze Aerofłotu na Okęciu, wszystko udało się bez większych kłopotów. Bardzo sympatyczna pani w w okienku przy odprawie poinformowała nas, że należy bezwzględnie odebrać bagaż w Moskwie. O ile zatem wizy przez biuro Tamara Travel załatwiać można, tak biletów nie polecam tam kupować. Dodam jeszcze, że na cenach przewozu rowerów także nie ma to biuro pojęcia.
Wylądowaliśmy i była piękna i słoneczna pogoda. Zwiedziliśmy Irkuck, poznaliśmy pod pomnikiem Lenina Amerykankę o malezyjskich rysach o swojsko brzmiącym nazwisku kończącym się na ski. Polacy są wszędzie.
Znaleźliśmy też nocleg w pokoju wieloosobowym za 500 Rubli od osoby. Ceny w Irkucku nie należą do niskich. Można je porównać do Krakowa a nawet Warszawy. Co ciekawe, zaopatrując się w prowiant, kupiłem kiełbasę, a jakże krakowską. Różnica jest zasadnicza. W tej tutaj, jest prawdziwe mięso w kawałkach w krakowskiej u nas jest sami wiecie co. Pani sprzedawczyni mówiła, że jest to bardzo dobra kiełbasa. Co osobiście potwierdzam, a jestem znawcą kiełbas.
Najwięcej miejsc noclegowych jest przy dworcu kolejowym. Ceny zależne są na jaki czas. Za 12 godzin o połowę mniej niż za 24 godziny. Można też kupić nocleg na godziny, prysznic, czy inne dobrodziejstwo cywilizacji.
Rano, czyli dziś wyjechaliśmy dość późno, bo ok. 13. Padał deszcz i było zimno 11st C. Błądziliśmy po Irkucku dobre 2 godziny, do momentu, kiedy znalazł się miły kierowca i nas wyprowadził na właściwą drogę. Oznaczeń w Irkucku nie ma żadnych i trzeba zasięgać "języka" aby dojechać tam, gdzie się chce. Wyjechaliśmy i śpimy nad rzeczką Kuda czyli po polsku Gdzie/Dokąd. Oczywiście pijemy Ruskolę zwaną też Bajkolą. Gregor usnął już i nie marudzi :))) Jest 23.15 i jest jeszcze w miarę jasno, no może bardziej w miarę niż jasno.
Syberia dzień 2, 3 i 4
Wyruszyliśmy raniutko czyli ok. 12 z noclegu prosto pod budkę z piwem. Wiadomo, rowerzysta nie wielbłąd i pić płyny musi, a że akurat piwo jest na miejscu, wiec należy nawadniać się tym, co jest w zasięgu ramion.
Ruszyliśmy w stronę jedynej polskiej miejscowości o swojskiej, a jakże nazwie, Wierszyna. Generalnie droga była strasznie nudna i tylko z rzadka wyłaniał się przybytek, w którym spragnieni rowerzyści napoili swoje wyschnięte ciała. Po kilku takich magazinach, skończyła się dobra passa i przez ponad 30 km była posucha. Niestety w wodę też nie było możliwości się zaopatrzyć. Dziwne, ale strumyków jak na lekarstwo, a w zasadzie wcale ich nie ma. I nie jest możliwe nabrać wody tak jak w Norwegii. Chałup tez brak, wiec od ludzi pobrać wody nie można. Cóż, taki czasami los. Piwa brak, Bajkoli brak i nawet wody brak. W końcu udało się dojechać do noclegu przed miasteczkiem Tichanowka.
Kabanę (namiot po rumuńsku; Gregor jest nieformalnym przemyskim Rumunem, nie mylić z Cyganem) rozbiliśmy na wzgórzu, po przejechaniu ok. 60 km i pokonaniu w pionie ponad 700 m. z widokiem na cała doline Tichanowki. Zakupiony wcześniej w prawie bezludnej wsi najważniejszy składnik Bajkoli o zmysłowej nazwie Tandem (prawie jak dla nas, ale my jeździmy na 2 rowerach a nie na jednym) z braku w tymże sklepie drugiego składnika Bajkoli, musielismy pić sote. Odbiło się to na naszym zdrowiu psychicznym, gdyż wykonywaliśmy serię dziwnych rozmów z kosmitami przez satelity krążące wokół Ziemi. Wszystko to zostało spowodowane brakiem drugiego bardzo ważnego składnika Bajkoli, czyli koli.
Rano obudziliśmy się w zacnym towarzystwie ponad 20 krów (byków nie zarejestrowałem, bacznie się przyglądając czy pod brzuchem maja wymiona czy wielkie jaja). Zjazd do Tichanowki zajął nam jakieś 10 min. Pierwszy postój przy magazynie, żeby uzupełnić braki wody i skosztować ruskiego piwa i wpadliśmy po uszy. Pojawił się właściciel tego przybytku, będący jednocześnie szefem rady miasta. I nie chciał nas wypuścić, póki nie wypijemy kilka stakańczyków i nie zjemy przyzwoitego posiłku. Wódka z rana smakuje wyśmienicie, zwłaszcza po wcześniejszym skorzystaniu z trunku o nazwie Tandem (bez koli, czyli można powiedzieć: Baj-bezkola)). Porozmawialiśmy i po polsku i po rosyjsku. Michaił, bo tak ma na imie nasz wybawca, jest pół Polakiem a poł Ukraińcem. Pił z nami pół Mongoł pół Chińczyk no i doszedł całą gęba Polak, niejaki Wacek. Potem zostaliśmy obwiezieni po Tichanowce. Odwiedziliśmy jedyna w okolicy cerkiew, w której grzebią zmarłych nie ochrzczonych. Tak przynajmniej nam zakomunikował Michaił.
Lekko zmęczeni, wyrwawszy się grzecznie z imprezy, ruszyliśmy do Wierszyny, wsi zamieszkałej przez potomków Polaków, którzy przybyli tu na Syberię na zaproszenie Cara Rosji w 1910 roku. Po ok. 1,5 godz. zajechaliśmy przed kościół rzymsko - katolicki w Wierszynie. Wiadomo, gdzie udaliśmy się na początku. Oczywiście do sklepu na piwo i na zakupy czegoś do jedzenia. Ja nabyłem paróweczki i chleb, które skonsumowałem natychmiast popijając piwem.
Po konsumpcji udaliśmy się do proboszcza tamtejszej parafii. Okazał się nim przesympatyczny ojciec Karol Lipiński ze zgromadzenia, a jakże Oblatów (Oblatów poznaliśmy na Madagaskarze. Krzysiu, serdeczne pozdrowienia). Ojciec Karol przygotował nam ruska banię, a wcześniej opowiadał o sobie, swoim zgromadzeniu i oczywiście o historii Wierszyny. O tym m.in., że czerwoni wywieźli ok. 30 mężczyzn do Irkucka i ich tam rozstrzelali tylko dlatego, że byli kułakami. O tym, że mieszkańcy nie pozwolili za Stalina rozebrać kościoła, o tym kto i jak zmarł/zginął i jest pochowany na wierszyńskiem cmentarzu. Opowiadał nam o jubileuszy 100 lecia wybudowania kościoła w Wierszynie, które przypada na 7 lipca tego roku. Mi udało się uruchomić księdzu Karolowi internet przez ruską kartę SIM. Mam nadzieję, że będzie mu działał. Niestety, dowiedzieliśmy się, że po kilku dniach internet przestał mu działać. Ja stawiam na brak środków na koncie.
Rano, czyli po 12 wyjechaliśmy w stronę Bajkału. Udało nam się wymigać od poprawin weselnych w Tichanowce i po znanym szlaku dojechaliśmy do wsi bez ludzi i bez chałup ale z tablica informującą o jej nazwie, gdzie rozłożyliśmy kabanę, wypiwszy resztki Bajkoli, ułożyliśmy się do snu. Należy dodać, że w zasięgu kilku metrów rośnie całe pole konopii. Na szczęście mnie to nie rusza.
Syberia dzień 5, 6, 7, 8 i 9
Nocleg w konopiach był zaiste bardzo miły. Zapach niósł się po całej dolince. Usnęliśmy bardzo szybko posilając się oczywiście Bajkolą, a w zasadzie jej resztkami.
Rano wyjazd i jazda po "nowej" drodze asfaltowe w stronę Ust-Ordyński. Miejscowość dość spora jak na warunki Syberii. Leży na skrzyżowaniu dróg z Irkucka i z Tichanowki. Po drodze mijaliśmy przystanek autobusowy, nowy zresztą, pełen koni i ich gówien. Widocznie przystanki służą tu na punkt zbiorczy koniom z okolicznych gospodarstw a nie ludziom.
Po konopiach ruszyliśmy żwawo w stronę wyspy Olchon przejeżdżając przez miejscowość Ust-Ordyński. Tam siedząc pod sklepem, pijąc piwo i wysyłając listy, jak zwykle zainteresowali się nami mieszkańcy. Wśród nich był Władimir. Władimir jak nam powiedział był pół Polakiem. Dowiedział się o tym od babci, która ukrywała swoje pochodzenie w czasach komunizmu. Dopiero po "odejściu" komuny i rozpadzie ZSRR wyjawiła wnukowi swoje i jego matki pochodzenie. Władimir także w młodości ścigał się na rowerach i tym bardziej interesował się naszymi poczynaniami. Do tego stopnia, że zaprosił nas na kolację i nocleg do knajpki prowadzonej przez jego przyjaciela przy głównym szlaku. Nota bene knajpa jest fajna i już niedługo będzie można w niej przenocować normalnie, ponieważ właściciel cały czas ją rozbudowuje i teraz dorabia część hotelową. Knajpy nie sposób nie zauważyć. Jest jedyną w okolicy, ma pomarańczowy dach i ściany i stoi na wzgórzu obok 3 wież telefonicznych.
My za to w tzw. międzyczasie, ze względu na gorąc 28st udaliśmy się na kawę i piwo do przydrożnej kaffe. Tam poznaliśmy miejscową radną, Żenię która kandyduje do miejscowego parlamentu w Irkucku z partii Swaboda - opozycyjnej do partii rządzącej Putina i Miedwiedjewa (MiedPutów - tak nazywają tu tandem Putina i Miedwiediewa). Tego drugiego nazywają tu Liliputem, zapewne ze względu na słuszny wzrost. Znajomość z Żenią okazała się już niebawem zbawienna.
Pani radna zapraszała nas do siebie do bani, ale jakoś się wymigaliśmy. Mamy już zaklepany nocleg u jej znajomego w drodze na Olchon.
Poznany w tej kaffe Burjat, opowiedział ile zarabiają miejscowi urzędnicy, a ile zarabia jego wykształcona na lekarza ze specjalnością córka. Urzędnicy 100.000 Rubli a córka 10.000, co na złotówki jest odpowiednio 10.000 zł i 1000 zł. Jakaś abstrakcja, a może planowe postępowanie rządzących?
Pogadaliśmy sobie ponad 3 godziny z Władimirem, zjedliśmy wspaniałą kolacje i wypiliśmy kilka piwek. Noc spędziliśmy w jurcie przygotowywanej dla turystów. Jeszcze bez łóżek, ale ciepłej i wygodnej. Władimir z żalem się z nami pożegnał. Na koniec powiedział, że nie przypuszczał, iż on, półPolak i były kolarz spotka na swojej drodze 2 rowerzystów z Polski.
Rano pojechaliśmy dalej w kierunku Olchonu.
Po ok. 30 km. skręciliśmy z drogi głównej w kierunku Olchonu. Podjazdy tak dawały w dupę, że jak to już napisałem wcześniej, pot lał się po jajach i nie tylko po jajach. Bąki żarły nas niemiłosiernie, a temperatura nie spadała poniżej 30 st. Ot syberyjskie lato.
Tak przejechaliśmy ponad 60 km, wdrapując się na górki i potem z nich zjeżdżając. Na ostatnią, ze świętym miejscem Buriatów, wdrapaliśmy się po morderczym podjeździe.
Na górze, kilka kafejek, Święte Miejsce Buriatów i oczywiście piwo. Siedząc, jedząc i pijąc piwo, przyglądaliśmy się miejscowemu biznesowi, kiedy dołączył do nas rowerzysta z Niemiec. Niejaki Stiff. Stiff czy może Stiw jest w trasie od 2 lat. Zwiedza sobie świat na rowerze. Bajkał jest jego ostatnim odcinkiem w dwuletniej wycieczce. Wreszcie wraca do domu. Razem pokonaliśmy jeszcze jedno wzniesienie.
Zjeżdżając z niego miałem niestety dość poważną awarię. Stiw z Grześkiem pojechali niestety, dość szybko i straciłem ich z oczu. Chcąc ich dogonić, a już się zmierzchało, na zjeździe mocno przycisnąłem na pedały i podczas hamowania pękła mi obręcz w tylnym kole. Jazda została brutalnie przerwana. Mi nic się nie stało na szczęście. Ale rower nie nadawał się do dalszej jazdy. Jechać się nie da, kompana nie ma, telefony nie maja zasięgu, Grzesiek radyjko ma wyłączone, noc nadchodzi.
WQrwiony na maksa łapię okazję i proszę ich, aby powiedzieli Grześkowi, że nie mogę jechać bo mam fatalna awarię.
Kiedyś już mi się coś podobnego przydarzyło w Syrii. Tam udało mi się jednak dojechać do miasteczka z serwisem i naprawić wszystko w 1 wieczór. Tu może być z tym problem.
Obręcz pancerna AlexRims nie dała rady. Zaczynam poważnie zastanawiać się nad hamulcami tarczowymi.
Po ok. 30 min od zdarzenia wrócił Grzesiek a za chwile także Stiw. Znaleźliśmy miejsce do spania w lesie za prowizorycznym szlabanem. Bajkola mnie nieco uspokoiła. Stiw wyciągnął swój komputer i w głuszy oglądaliśmy jego filmiki z podróży. Zachwalał kraje islamskie, Oman i Iran, pokazywał chińskie drogi i mongolskie stepy. To i Bajkola mnie uspokoiły i poszliśmy spać.
Rano jednak problem wcale nie zniknął.
Wcześniej na szczęście poznaliśmy i Władimira i Żenię. Żenia i Władimir przekazali nam swoje numery telefonów, żeby jak mówili, zadzwonić jakbyśmy potrzebowali ich pomocy. Nikt z nas, oni zresztą także, nie przypuszczaliśmy, że już po zaledwie 1 dniu będziemy prosić ich o pomoc.
Żenia zorganizowała przez wuja Wilija transport mnie i roweru do siebie i opiekę nade mną. Władimir znalazł w Irkucku serwis, który naprawi mój rower. Po ok. 3 godz. od telefonu do Żeni, siedziałem w szoferce UAZa Wilii, na pace stał rower i bagaż. Grzesiek pojechał rowerkiem, a Stwi także ruszył w swoja drogę.
W domu Wili, gdzie wylądowałem zostałem przyjęty jak członek rodziny. Opowiedzieliśmy swoje historie. Ja pokazałem im zdjęcia z Maroka i Madagaskaru. Spędziliśmy kilka godzin na rozmowie o tym jak się teraz żyje i w Polsce i w Rosji, ile i jak się zarabia itp. Żona Wilija, Buriatka jak się okazało ma także domieszkę krwi polskiej. Jej Babcia była w 1/4 Polką. Zadziwiające, ale Polska krew jest wszędzie. Może to my Polacy, a nie Żydzie jesteśmy narodem wybranym? Wybranym tylko przez kogo. Żydów wybrał Jahwe a nas?
Grzesiek dojechał wieczorkiem. Rozbiliśmy obóz w ogrodzie gospodarzy i ok. 12 zasnęliśmy.
Rano o 6 pobudka i z kołami od roweru, samochodem Wilija pojechaliśmy do Irkucka.
Oni mieli jechać 2 dni później, ale ze względu na mnie przesunęli swoją podróż do stolicy regionu, tak abym mógł naprawić rower.
Samochód japoński i to nie tylko ze względu na markę, ale i na kierownice po prawej stronie. Ruch w Rosji jest lewostronny. Ale olbrzymia część aut różnej maści, od osobówek po ciężarowe, ma kierownice po prawej stronie. To co teraz będzie się działo w Polsce, czyli wymuszenie przez UE rejestracji samochodów angielskich, jest już od dawna zalegalizowane w Rosji. Samochody japońskie są dlatego takim częstym zjawiskiem na drogach wschodniej Rosji, ponieważ są o ponad 30% tańsze od ich lewo-kierowniczych odpowiedników. Czysta ekonomia.
Siedząc w tym aucie za pasażerem i mając kierowce po prawej stronie czułem się nieco dziwnie. Ale po kilku chwilach jakoś do tego przyzwyczaiłem.
Dojechaliśmy do Irkucka. Tam zawieźli mnie pod serwis (ros. TexAc trl. 663522, ul. Fryderyka Engelsa 10 - wejście do suteryny). Zostawiłem koła, a z moimi Buriatami umówiłem się na telefon. Jak będą koła zrobione to do nich zadzwonię i po mnie przyjadą.
Serwis zrobił naprawę w 2 godziny. Przełożył przednią obręcz na tył, a na przód założył nową. Szprychy zostały moje stare, tylko w przednim kole wymienili nyple na dłuższe. Kupiłem od nich 40 takich nypli. Na wyprawę są idealne, jak trafi się awaria, a szprychy są dostępne tylko krótsze. Mam nadzieje, że wszystko będzie już dobrze.
Wilia z żoną i kolega, zrobili wszystkie swoje sprawunki. Kupili spawarkę i białą z czerwonymi wzorami kwietnymi, maskę spawalniczą (a jakże, musiała być inna niż wszystkie, Wilija jest delikatnie mówiąc artystą w pełnym tego słowa znaczeniu). Sasza (kolega Wilija i kierowca) zabrał rzeczy córki - studentki na wakacje do domu.
Wyjechaliśmy o 7 rano a wróciliśmy ok. 20 wieczorem z naprawionymi kołami.
Grzesiek niestety pojechał w kierunku Olchonu z namiotem. Jak wszystko dobrze pójdzie, spotkamy się przed przeprawą promową na wyspę Olchon. Nie zakładam, żeby coś się nie udało, ale na wszelki wypadek mam ze sobą płachtę biwakową.
Spotkani na szlaku Rosjanie bardzo nam pomogli. Dzięki, można też powiedzieć tej awarii miałem przyjemność spędzić pełne 2 dni w domu i pomiędzy Buriatami.
Jeden z moich przyjaciół, Robert Maciąg powiedział, że świat jest pełen dobrych ludzi. Ja to potwierdzam zawsze podczas moich podróży i uzupełniam: Świat jest w większości zasiedlony przed wspaniałych ludzi, a ludzie źli są źli dlatego, że nie wiedzą, że są dobrzy.
Trzymajcie za mnie kciuki, aby dalej podróż przebiegała bez żadnych kłopotów ze sprzętem.
Choć nie ma tego, co by na dobre nie wyszło.
Syberia dzień 10, 11 i 12
Na Olchon wyruszyłem ok. 11. Pogoda była sprzyjająca dla rowerzysty. Temperatura nieco ponad 16 st, bez wielkiego słońca i bez deszczu. Wiaterek lekko wiał to w mordę to w plecy. Jechało się dobrze. Po drodze generalnie nie ma nic. No może trochę pod górkę i trochę pod wiatr. Droga była różna. Najciekawsze i zarazem najbardziej idiotyczne jest to, że droga główna w wielu miejscach jest tak rozwalona, że kierowcy robią po swojemu drogi alternatywne przez step.
Po jakimś czasie i te drogi zamieniają się w tarkę i powstają nowe alternatywne do alternatywnych. Drogami zaś głównymi jeżdżą tylko amatorzy programu TopGear. Czyli tacy, którzy portafią zapierdalać 100km/h przez tarkę. Kiedyś właśnie w TopGear albo w Pogromcach mitów (nie pamietam już który to z nich) oglądałem jak panowie próbowali jechać po spreparowanej tarce na kwadratowych kołach. Nie, to nie żart. Koła mieli kwadratowe. I im szybciej jechali tym dłużej jechali. Tu w Rosji jest to normalka. Tylko jeszcze nie wymyślili, że mogą wstawiać kwadratowe koła.
Mało tego, te drogi wiodą także przez Park Narodowy Wyspy Olchon. Dla mnie absurd. A gdzie tzw. Greenpeace czy inni zieloni? Przecież jeżdżąc drogami alternatywnymi rozjeżdżają step.
Dojechałem na prom na Olchon. Tam spotkałem się z Gregorem. Siedział pod sklepem, wcinał omula wędzonego zapijając to chyba piwem. Ja zeżarłem ichnie pierogi z mięsem, wypiłem browar i kupiłem 2 składniki do Bajkoli.
Prom "chodzi" cały czas w dzień co jakieś pół godziny. Najdziwniejsze jest to, że wyjeżdża się z niego tyłem, czyli należy wycofać auto na wstecznym. Tego jeszcze nie widziałem na żadnej przeprawie wodnej, przeprawie jak najbardziej oficjalnej i darmowej co ważne.
Jeszcze kilka kilometrów jazdy i nocleg, pierwszy nocleg nad Bajkałem. Nocleg, który mi się śnił po nocach.
Najpierw ulewa, bajki mokre, piwo pod przeciekającą 10-letnia folia, która jak sadzę uszyła mama mojego przyjaciela Krzyśka Chojko. Tak, tak Kolego, tę folię mieliśmy chyba w Norwegii w 2003 czy jakoś tak. Zakończy ona swój wysłużony już żywot po przylocie do Warszawy.
Deszcz skończył się po godzinie i wyszło piękne słońce. Gregor upichcił zupę rybna z omula a ja zeżarłem kiełbasę krakowska zakupioną we wsi, z której wyruszyłem po naprawie grata.
Zaprawiliśmy się Bajkolą całkiem pozytywnie. Gregor jeszcze zdążył zamoczyć klejnoty w "ciepłej" wodzie Bajkału i poszliśmy spać. Ja wykąpałem się rano. Tak szybko wchodziłem do "ciepłego" Bajkału, jak szybko z niego wychodziłem. Tylko raz było szybsze mycie, w wodzie spod lodowca w Kanadzie. Tam pobiłem rekord. Umyłem się cały w 45 sekund. Tu trwało to 2 razy dłużej. Ale też woda była na oko 2 razy cieplejsza. Po wyjściu z Bajkału, ledwo co mogłem odnaleźć to, co podobno u mężczyzny najcenniejsze.
Jedziemy dalej, przez Olchon do miejscowości Hużir, miasteczka do którego prąd został podciągnięty kilka lat temu. Zapewne dzięki rozwojowi turystyki.
Droga jest fatalna. Tarka, kamienie, podjazdy po 18% i wiatr w mordę. Czyli brakowało jeszcze tylko jednego sprzymierzeńca rowerzystów - deszczu. Deszcz był na horyzoncie i wisiał nad nami jak miecz Damoklesa. Oczywiście i ten przyjaciel rowerzystów nas dopadł. Na szczęście dopadł nas w Hużinie. Olaliśmy go i poszliśmy na Bajkolę. Tam pod sklepem poznaliśmy parę Szwajcarów podróżujących busikiem (Mitsubishi Delicia)) przez stepy mongolskie i kazachskie pustynie. Po drodze spotkaliśmy 2 rowerzystów z Uralu. Jeden 59 lat drugi 62. Zapieprzali jak małe samochodziki. W samym Hużirze trafiliśmy na wyprawę Crotos. Zapewne wszyscy spotkamy się na statku, który ma nas przetransportować na drugą stronę Bajkału, do Ust-Barguzin.
Na nocleg wylądowaliśmy na festiwalu poezji śpiewanej czy cos w tym stylu, z widokiem na skałę Szamankę. Za chwilkę idziemy bliżej poznawać kulturę i napitki miejscowych bardów. Miejscowych, znaczy od Moskwy po Władywostok.
Jutro mamy czas wolny na zwiedzanie okolicy. A w poniedziałek mam nadzieje zaokrętujemy się na rejs do Ust-Barguzin, gdzie komary są kak wróble, a wróble kak jastrzębie.
Syberia dzień 13, 14 i 15
Noc spędziliśmy na słuchaniu wszelkiej maści śpiewaków rosyjskich. Jedni śpiewali fantastycznie, innym nieco przeszkadzał trunek, jaki wcześniej spożyli. generalnie było fajnie, a my raczyliśmy się oczywiście Bajkolą.
Dzień następny upłynął na błogim lenistwie i na zwiedzaniu Hużiru i okolic, oraz a może przede wszystkim na poszukiwaniu miejsca, z którego odpływa prom do Ust-Barguzin.
Jedni mówili, że nie ma takiego promu inni, że odpływa z plaży po prawej jeszcze inni, że po lewej od Szamanki. Nikt nic nie wiedział. Pani w recepcji hostelu, uważanego za centrum informacji, po pokazaniu przeze mnie fotek plaż wskazała na tę po lewej. Ale tam ani żadnego pomostu, ani czegokolwiek, co wskazywało na możliwość przybicia statku większego niż Omega lub rower wodny.
Nic się nie dowiedziałem, nikt nic nie wiedział. Ot Rosija. Jedyne czego mogłem się dowiedzieć, to gdzie jest dobry i tani omul pieczony. Zjadłem, napiłem się i wróciłem do kabany, znaczy do namiotu.
Następny dzionek spędziliśmy na oczekiwaniu na prom i znowu na poszukiwaniu miejsca jego ewentualnego przybycia.
Jako, że był to poniedziałek, czynny był urząd wodny w Hużinie. Na pytanie o prom do Ust-Barguzin, pani zrobiła wielkie oczy, a że miała okulary, to oczy były jeszcze większe.
Dopiero po chwili rozmowy i pokazaniu rozkładu jazdy z 2010 roku, zrozumiała, że prom bywa. Zadzwoniła na kilka numerów telefonów do armatora i wreszcie wiedziałem, gdzie, co i jak. Oczywiście nie była to informacja 100%-wa. Takiej nikt mi nie był w stanie udzielić.
No ale powiedzmy, że z duża dozą prawdopodobieństwa, wiedziałem, gdzie wyląduje prom.
O 16 z minutami, po zjedzeniu omula i barszczu, oraz co oczywiste wypiciu piwa, udaliśmy się na plaże, z której miał nas zabrać prom na drugi brzeg Bajkału - do Buriacji.
Oprócz nas, było jeszcze 16 innych rowerzystów. Kilkanaście osób z grupy Crotos i 2 emerytów z Urala. Zajebiści "miglance". Coś ala ci goście z bajki o Żwirku i Muchomorku. Choć jeden przypominał Gonza z Mapetów.
Prom przybył. Trap spuścili bezpośrednio na plażę. Heca była niesamowita i dla nas, pasażerów i dla Tatiany, szefowej pokładu promu. Nigdy chyba, nie zabierała na pokład 20 rowerzystów z rowerami i bagażem. A do tego inni podróżni. Na szczęście dla nas, wysiadło więcej osób niż nas wsiadło. Załadowanie całego gruzu trwał dobre 30 min. Rowery wylądowały i na górze promu i w części dziobowej, oczywiście na zewnątrz. Mój grat, z racji tego, że był pakowany ostatni, wylądował w ekskluzywnej części, czyli na pokładzie dla pasażerów.
Opłata za rejs wynosiła 2500 Rubli od osoby + 1000 za rower. Ale nam się udało nieco taniej. Zapłaciliśmy za siebie i nie za rower, czyli nie 3500 a 2500 rubli. Oczywiście o bilecie mogliśmy pomarzyć. Biletem był uśmiech Tatiany i jej numer telefonu (+7 89086 551926 - tylko Ona wie jak i kiedy i skąd prom odbija i przybija).
Podróż trwała nieco ponad 3 godziny. Prom to wodolot. Poruszał się z prędkością oscylująca wokół 40 km/h.
W Ust-Barguzin jest już normalny port, o ile to coś można nazwać portem. Wyjście i jazda na nocleg w parku narodowym. Wjazd do parku 70 rubli. Nocleg spędziliśmy wspólnie z grupą Crotos. Oczywiście zanim dotarliśmy na nocleg, należało zaopatrzyć się w napitki. Ale niestety, w Rosji w Buriacji, alkohol w tym też piwo sprzedają do 21. Nam jeszcze sprzedali po 2,5 l piwa, ale kolegom z Crotosa już nie. No ale przecież my są Polacy i z Ruskimi się jakoś przecież dogadamy. Migiem pojechaliśmy do sklepu następnego i tam pani sprzedała nam to co chcieliśmy ale nieoficjalnie. Znaczy oficjalnie, ale przez wzgląd na kamery, przyniosła nam to co chcieliśmy w reklamówkach. Tak, żeby kamery nie widziały co kupujemy po 21.
Potem była już tylko jazda na nocleg i oczywiście rozpalenie piekła. I długie rozmowy ze znajomymi Polakami i Litwinkami w tym Jolandą o wszystkim.
Rano z cięższym spojrzeniem, ruszyliśmy w kierunku Ułan-Ude. Droga fatalna, kurz, syf, gorąco (34st) i od cholery wszelkiej maści owadów. Ot Syberia. Drogi są w permanentnym remoncie. Ale za to widoki przepyszne. Takie nasze Bieszczady, tylko setki razy większe.
Nocleg nad Bajkałem z widokiem na Swiatyj Nos. Wreszcie mogliśmy się wymyć od stóp do końcówek uszu. Nawet można było chwile pomoczyć zmęczone jajca w bajkalskiej wodzie. Dało się spokojnie w niej wytrzymać.
Piekło zostało ponownie rozpalone a piwo wypite. Czyści i nawodnieni idziemy grzecznie spać.
Syberia dzień 16, 17 i 18
Zanim jednak dotarliśmy nad Bajkał i mogliśmy podziwiać Swiatyj Nos i rozpalić niewielkie piekło, to musieliśmy pokonać ok. 30 km "rozjebanki" czyli drogi której nie ma, albo która nadaje się tylko do jazdy samochodami z kwadratowymi kołami.
Po tej "rozjebce" nocleg nad brzegiem był tylko nagrodą.
Rano udaliśmy się w kierunku tym razem na Zachód. Tam też jest cywilizacja, choć wg. Seksmisji, cywilizacja była tylko na Wschodzie. Co rzecz jasna teraz potwierdzam to z całą mocą swojego wielkiego brzucha i głowy pełnej Bajkoli.
Droga przebiega spokojnie. Cały czas widać syberyjskie Bieszczady i po lewej i po prawej i z tyłu i z przodu. Bieszczady i skansen w Sanoku. Takich wsi w Polsce dawno już nie ma. Czas zatrzymał się tu jakieś 100 lat temu. Różnica to przy każdej chałupie, nawet najbardziej rozwalającej się, antena satelitarna i wszędobylskie komórki. A jakże, wypasione komóreczki. To nie era Nokii 6310, a era smartfonów. Anteny satelitarne i smartfony wyznaczają rozwój Syberii. No i jeszcze wypasione fury typu Lexus zaparkowany przy ledwo co stojącej chałupie, ale i Łady i Żiguli pamiętające czasy Breżniewa.
Ot, taki kraj wielkich kontrastów. Niby wszystko jest jak na Zachodzie, ale ma swój klimacik rodem z wczesnego Chruszczowa. Taki miszmasz starego i nowego, Zachodu i Wschodu, Religii i Niewiary, czystości i syfu, trzeźwych i pijanych, pięknych i brzydkich.
Jadąc wzdłuż Bajkału po stronie buriackiej, daje się zauważyć większą dbałość o środowisko. Znaczy są tabliczki, nawet śmietniki, ale co z tego, jak śmietników nikt nie wywozi, a śmieci walają się w promieniu kilkudziesięciu metrów od miejsca ich składowania. Lepsze to co prawda, aniżeli wypieprzanie wszystkiego za siebie. Dziwne jest też to, że nawet ci, którzy przyjeżdżają na biwak samochodami, potrafią śmieci zostawić tam, gdzie obozowali. Ale, żeby ludzie się nauczyli za sobą sprzątać i szanować przyrodę, muszą upłynąć lata. Dla przykładu u nas. Paniusia idzie z pieskiem na spacer. Piesek się zesra na chodniku, takie jego zbójeckie prawo, ale paniusia nawet nie spojrzy w stronę psiej kupy. Ale jak ta sama paniusia wejdzie w szpilce w psie gówno, to od razu lecą kalumnie, że jak to tak, za psem sprzątać należy.
Wychowanie od dziecka i egzekwowanie. Tylko takimi metodami, można doprowadzić do szacunku dla otaczającego świata.
Nocleg niedaleko miejscowości Turka nad brzegiem Bajkału. Wzdłuż wybrzeża jest mnóstwo miejsc do biwakowania. Wiele rodzin tutejszych wybiera tę formę spędzania czasu. Rybałka i gril, to całkiem przyjemna forma spędzania wolnego czasu. Niektórzy potrafią przyjechać sporo kilometrów, aby spędzić miłe chwile nad Bajkałem, nad zimnym Bajkałem, nad bardzo zimnym Bajkałem.
Z drogi są zjazdy nad samo jezioro. Rzadko jednak można znaleźć wolne miejsce. Nam się udało, ale w nocy przyjechał Sasza i wielce się zdziwił, że na "jego" miejscu stoi jakaś pałatka. Nad ranem, zajął nasze miejsce, mówiąc, że przyjeżdża tu od kilku lat. Teraz przyjechał z żoną i malutkim synkiem.
Wyjazd jak zwykle ok. 11-12 i jazda równiutka drogą w kierunku Ułan-Ude. Krajobrazy cały czas podobne, ot Wielkie Bieszczady. Kierowcy nawet szanują rowerzystów. Nie rozjeżdżają ich jak np. w Polsce. Oczywiście jeżdżą blisko nas, ale do tego da się przyzwyczaić. Jeżeli na nas trąbią, to z sympatii lub szacunku dla naszego trudu.
Na nocleg wybraliśmy okolice wsi Kika. O dziwo, podobny zamiar mieli nasi znajomi Rosjanie - Zwirek i Muchomorek, a może Gonzo z kumplem. Spotkaliśmy się pod sklepem z jedzeniem i napitkami. Szybka decyzja - nocujemy przy rzeczce. Zakupy - my piwo, oni wódeczka i oczywiście coś do jedzenia.
Namiot, wspólne piekło i rozmowy przy napitakch i słoninie z papryka i czosnku do późna.
Po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że wszyscy chcemy tego samego. Chcemy spokoju dla siebie i swoich rodzin. I nie ważne, czy jesteśmy czarni, żółci, biali. Czy mieszkamy w Afryce, Grenlandii, Polsce czy nad Bajkałem. Chcemy mieć spokój. A polityka to syf!
Następny dzień, spędziliśmy jadąc prawie 35 km pod wiatr. To, że rowerzyście zawsze wiatr wieje w mordę, to oczywiste. Tylko kurwa mać, dlaczego wieje z siłą huraganu Katrina i dlaczego jeszcze remontują drogę i ten kurz i tarka. Wrrrrrrr.
Po drodze piwko w knajpie i prośba właścicielki: czy mogę Wam zrobić zdjęcie. My zrobiliśmy oczy wielkie. Ona: bo chcemy powiesić na ścianie zdjęcia turystów odwiedzających naszą Kaffe. Przy takim wytłumaczeniu, oczywiście chętnie się zgodziliśmy na fotkę. Po raz pierwszy będę wisiał w knajpie na ścianie jako reklama.
Dojechaliśmy do miejscowości Turuntajevo, po wietrznych mękach. Wreszcie hotelik i ciepła woda. Pani na recepcji opowiedziała nam historie swojego życia. Jej prababka chodziła na piechotę do Warszawy, a jej babka i mama urodziły się w obwodzie Chmielnickim i po akcji Wisła (tak wywnioskowaliśmy z dat), zostały przesiedlone na Syberię. Można powiedzieć, że posiada krew ukraińska, ale państwem jej przodków była Polska.
Takie to są pokręcone losy naszego kraju.
Pokłosie tego, cały czas odczuwamy tu. Na szczęście dla nas, Polaków tu szanują. Nie wiem dlaczego, ale takie mam odczucie i dobrze mi z tym.
Syberia dzień 19, 20 i 21
Po wyjeździe z hoteliku odwiedziliśmy jeszcze wyremontowaną cerkiew z 18 wieku. Batiuszka żalił się, że nie ma za dużo wiernych, ale pracuje nad tym i w przyszłości, za 10, 20 czy 50 lat wiernych będzie więcej. Wiara zaszczepiona u dzieci trwa do końca życia. Są oczywiście wyjatki, ale generalnie jest tak, że w jakiej wierze cię wychowają, w takiej umrzesz.
Nie podobało mi się to, że nie znając nas, od razu mówił, że Buddyzm jest zły, bo nie ma duszy. Ale złoty, ciężki łańcuch miał na ramionach.
Przejazd przez wsie łudząco przypominające pogórze przemyskie, tylko domki jak ze skansenu, pokryte eternitem, wymagające natychmiastowego remontu. Dookoła zieleń, rzeczka wijąca się leniwie, lekki wiaterek. Ot taka sielska majówka.
Nie trwała jednak ta sielanka zbyt długo, w zasadzie to jeden dzień. Następnego dnia od rana wiatr w mordę i do tego męczące proste. Odległości między miejscowościami są spore i należy zaopatrzyć się w produkty w większej ilości. Zwłaszcza wodę do picia i oczywiście produkty do Bajkoli. Nie wszędzie niestety są dostępne. Z piwem jest niestety podobnie. Zaczęły się także podjazdy o 20 czy 40 metrów, by potem zjechać o taką samą liczbę metrów w dół. I tak już w zasadzie bez końca. Góra, dół, dół, góra. Do tego jeszcze miejscowy 10 km remont drogi i słoneczko przygrzewające do 35 st. C.
Po drodze mijaliśmy wielki monastyr także z 18 wieku. Widać co "udało" się komunistom zrobić z budynkami. Przez kilkadziesiąt lat, teren popadł w ruinę. Na szczęście jest już odbudowywany. Obok cerkwi starej, w której zapewne mieścił się jakiś skład albo magazyn, stoi dumnie nowa cerkiew, ze złotymi kopułami, nowe dzwony w liczbie kilkunastu i masa robotników pracujących przy odbudowie monastyru. Widać też ogromne pieniądze, jakie w tej chwili "idą" na cerkiew w Rosji. Może to i dobrze, że wraca Rosja do korzeni swojej wiary. Nawet Putin bywa w cerkwi, w końcu są to też, a jakże, wyborcy. Trzeba się pokazać z dobrej strony, także i z tej. U nas w Polsce zresztą jest tak samo. Hierarchowie nie mogą oddzielić tego co cesarskie od tego co boskie. Nawet Franciszek ich nie "przekona".
Wczoraj przejechaliśmy ponad 70 km i 700 metrów w pionie pod górę. Nocleg znowu nad brzegiem Bajkału. W nocy zerwała się olbrzymia wichura i o mało nam kabany nie porwała. Musieliśmy ją dodatkowo przytwierdzić do podłoża. Rowery też, po raz pierwszy otrzymały swój odciąg. Na szczęście nie lało, a lekko kropiło.
Do Sludianki zostało nam ok. 130 km. Potem chcemy przejechać do Listwianki Koleją Krugobajkalską. A potem do Irkucka i do domu.
Syberia dzień 22, 23 i 24
Pogoda nad Bajkałem zmienia się jak w kalejdoskopie. Raz wieje i nawiewa chmury, a za chwilę świeci słońce i pada deszczyk. Można powiedzieć, że pogoda znośna. Po czasie jaki tu spędziliśmy już wiemy, że nie ma stresu i jak pada, to za chwilkę będzie słoneczko, a jak wieje, to za chwilkę będzie spokojnie.
Oczywiście zdarzają się dłuższe wiatry, zwłaszcza jak się jedzie w stronę jeziora. Wtedy potrafi nieźle wiać od Bajkału. Doświadczyliśmy tego już kilka razy. Wiało i wiało, i to nie z boku, ale centralnie w mordę. Nie ma jednak rady i trzeba dymać dalej. Droga czeka, piwo czeka, Bajkola czeka.
Na takim dymaniu, na podjazdach na zjazdach minęły nam kolejne 2 dni. Po drodze mijały nas setki tirów wiozących wszystko i wszędzie. Najwięcej chyba z Chin. Bo jak mówią tu Tubylcy: u nas wsjo z Kitaja (u nas wszystko z Chin). Nam się zdarzyło kupić najzwyklejsze ziemniaki na ognisko właśnie z Kitaja. To już zakrawa wg mnie na jakiś absurd. Rosja to największe państwo na świecie a ziemniaki sprowadza z Chin. I się potem dziwią, że u nich wszystko pada. Jak ma nie padać, jak nawet ziemniaki są z Chin. W Polsce nauczyłem się, że czosnku chińskiego nie kupuję. Wolę zapłacić nawet 3 razy więcej i dostać czosnek pachnący czosnkiem, wyhodowany w naszej ziemi. Ryby, które s.a. hodowane w Chinach czy Wietnamie też nie kupuję. Niestety na metkach s.a. mylące napisy, ale jak się człowiek wczyta i włączy mózg, to wiadomo skąd dana rybka jest.
Mnóstwo też jest przewożonych samochodów osobowych na tirach. Kupują je zapewne gdzieś pod Władywostokiem, albo innej okolicy Japonii i ściągają na Syberię. Jak się wypytywaliśmy, dlaczego tyle aut jeździ po Syberii z kierownicą po prawej stronie, to Rosjanie na to, że taniej jest przywieźć z Japonii niż z Europy, że samochody kilkuletnie z Japonii są w lepszym stanie niż nowe rosyjskie, wreszcie, że auta z Japonii są tańsze.
Granicą pomiędzy lewostronnymi i prawostronnymi samochodami w Rosji jest Ural. Za uralem od strony Syberii jeździ więcej lewostronnych aut, a przed Uralem prawostronnych.
Najbardziej niebezpieczne są manewry wyprzedzania takim samochodem z kierownica po prawej stronie. Kierowca musi wysunąć w zasadzie całe auto na lewy pas, żeby zobaczyć czy może wyprzedzać. A wyprzedzają wszędzie. Nie ma dla rosyjskich kierowców niemożliwego. Wyprzedzają na linii ciągłej, na zakrętach, pod górę. Na nasze szczęście jakimś cudem uważają na rowerzystów i nie próbują ich rozjechać. Ale nieodzownym dla rowerzysty w tej części Świata jest lewe lusterko i nawyk częstego w nie spoglądania. Czasami lepiej zjechać na pobocze, by wielki gruzawik mógł spokojnie wjechać pod górę.
Przedwczoraj, zatrzymał się przy mnie busik. Rosjanin zadał kilka pytań m.in. skąd jestem. Na to ja, że z Polski. On: z Polski, ja tez jestem Polakiem, mój dziadek budował kolej transsyberyjską. Podał też swoje nazwisko, nie pamiętam jakie, ale brzmiało po polsku a nie po rosyjsku i kończyło się na -ski
Innym razem w miasteczku Bajkalsk zatrzymał się koło nas pan na rowerze. Opowiedział szybko swoja historię życia, że jego dziadek zginął w 44 w Polsce zabity przez Polaków. Dodał tez, że wtedy nikt nie był święty. Mi się wydaje, że ten dziadek mógł być jakimś partyjnym działaczem Związku Sowieckiego lub NKWD i AK wykonało na nim wyrok. Mogło tak być, ale też mogli rodzinie powiedzieć, że zabili go Polacy a nie Niemcy. Czort ich tam wie. Losy ludzkie tu na Syberii cały czas przeplatają się z Polską i Polakami.
Syberyjczycy bardzo chętnie teraz przyznają się do związków z Polską, do korzeni polskich. Ani razu nie mieliśmy żadnego przykrego zdarzenia związanego z tym, że jesteśmy Polakami.
W końcu dojechaliśmy do Sludianki, żeby przejechać się reklamowaną przez wszystkich Koleją Krugobajkalską. Na początku wielkie zdziwienie. Nikt nie wiedział z jakiego peronu Krugobajkałka będzie odchodzić. Mówili nam, że odjedzie z tego peronu na który przyjedzie. Rzecz zgoła oczywista. Przecież nie odjedzie z drugiego peronu a przyjedzie na pierwszy. Nawet pani dyżurna ruchu nie wiedziała. Mówiła słuchać zapowiedzi. Dla nas było to nieco problematyczne, ponieważ z peronu na peron przechodzi się przez mostek nad nimi a na niego wchodzi się po długich schodach. Z naszymi rowerami i bagażem, "latanie" po peronach jest niemożliwe. No ale udało się i godzinę przed odjazdem usłyszeliśmy zapowiedź, że pociąg podstawia się na peron 1. Uff.
Zapakowaliśmy rowery i siebie i spokojnie czekamy na odjazd.
Podróż nas nieco rozczarowała. Wszyscy nam mówili, że to wspaniałe przeżycie i że tam jest tak cudnie i same ech, ach i och. Dla nas, którzy już od 3 tygodni jeżdżą wokół Bajkału nie było to nic specjalnego. Pociąg wlecze się tempem wolnego rowerzysty. Owszem, widoki są przyjemne, ale podróż nieco mecząca.
Szlak pieszy wzdłuż kolei jest całkiem ok. Długość to ponad 100 km a miejsc do biwakowania całkiem sporo. Sporo też piechurów i ich namioty widzieliśmy z okien.
Bilet ze Sludianki do Portu Bajkał kosztuje 67 Rubli a na rower 22. Co daje śmieszną cenę ok. 10 zł za 100 km.
Z Portu Bajkał wydostaliśmy się promem do Listwianki. Listwianka to miejscowość mega turystyczna, coś jak nasze Międzyzdroje czy inna Łeba. Póki co, turystów niewielu. Nam udało się znaleźć nocleg za 300 Rubli w domkach 2-osobowych. Za sąsiadów mieliśmy Ormian, którzy pracują na budowach w Irkucku i okolicach. Zapraszali nas do siebie. Może skorzystamy. Armenia piękna jest i mają dobre koniaki. Piłbym wtedy Armenkolę. Chyba pojadę. Nazwa już mi się podoba.
Podpytaliśmy się ich, jak się żyje z Azerami. Oni: na robocie jest ok, pracujemy razem, jemy i pijemy. Ale w Armenii czy Azerbejdżanie już tak wesoło nie jest. Ot polityka.
Na internecie przeczytałem, że Wołyń, to nie zbrodnia ludobójstwa, tylko nosząca takie znamiona, a Akcja Wisła wg ONZ to ludobójstwo. Do tego jeszcze arcybiskup i przewodniczący Episkopatu Polski mówi, że UPA miała prawo walczyć o niepodległość Ukrainy. Owszem miała prawo, tylko dlaczego mordowali w okrutny sposób Polaków w tym kobiety i dzieci. O tym pan Michalik już chyba zapomniał, a to dziwne, bo jest biskupem z Przemyśla. Może lepiej aby posłuchał rad swojego szefa papieża Franciszka i przesiadł się z luksusowej limuzyny na tez sprawne lecz nieco tańsze auto, bo jak twierdzi Michalik, musi przecież jeździć sprawnym autem. Ciekawe, jakimi autami będą przyjeżdżać biskupi do Krakowa na Światowe Dni Młodzieży za 3 lata? No i czym przyjedzie pan Rydzyk? Oj, będzie się działo.
Tu, nad Bajkałem po latach komunizmu i ateizacji, powoli odradza się kult wiary. I dobrze, w końcu to wiara, jaka by nie była jest dla człowieka. Każdy wierzy w to co chce i jak chce. Ważne, aby nie szkodził swoimi działaniami innym.
Jutro jedziemy już do Irkucka. Jeszcze 2 noclegi w kabanie nad brzegiem Angary, jedynej rzeki wypływającej z Bajkału i powrót do domu.
Ciekawe czy mój Szarik odpali?
Syberia dzień 25, 26, 27 i 28
Listwiankę zwiedzaliśmy dnia następnego. W zasadzie to nie ma tam czego zwiedzać. Bardziej zrobiliśmy sobie dzień pierdzenia w stołek i nic nie robienia, oprócz oczywiście raczenia się piwem Tri Mjedwjedja.
Jedyna godną uwagi atrakcją w Listwiance jest muzeum Bajkału. Przy wejściu stoją popiersia najważniejszych badaczy tego akwenu w tym dwóch Polaków: Dybowskiego i Czerskiego. Oczywiście nie jest tam napisane, że to byli Polacy. Wystawa jest dość fajna, batyskaf, film z głębin Bajkału, historia Morza Syberii i wideokonferencja z fokami na wysepce obok Swietego Nosa. Transmisja jest na żywo przez satelitę. Ot taka tiochnika.
Potem pojechaliśmy zobaczyć tę prawdziwą Listwiankę, czyli na koniec drogi. A tam odpust w pełnym wymiarze i kakofonia dźwięków nie do wytrzymania. Na końcu drogi jest całkiem fajne miejsce na rozbicie kabany (namiotu). Można też podpatrzeć na czym miejscowi wędzą omula. Ano wędzą go na każdym drzewie, jakie im wpadnie w łapy. Od świeżutkiej brzozy po osmołowane belki z rozpieprzonego budynku. Nie dziwota, że kilka lat temu zatruło się śmiertelnie kilkoro turystów. Wtedy kadzili na butelkach plastikowych ryby. Widać, że były kontrole (!), bo zainwestowali w osmołowane belki. Skurwensynki!!!
Udało nam się także dostrzec 1 (słownie: jedną) fokę, która zaraz zrobiła nura i pokazała nam ... w zasadzie to nic nam nie pokazała.
Następny dzień spędziliśmy na wycieraniu potu z czoła, miejsca gdzie plecy stykają się z nogami, i pindola. Do Irkucka mieliśmy nieco ponad 65 km i 3 dni na przejazd. Ale droga dawała w dupę od samego początku. To w górę z podjazdami, po czasami 15% i potem zjazdem, podjazd i zjazd, podjazd i zjazd. Upał syberyjski - 34 st. C i pot po jajach i pot po dupie. Do tego jeszcze pędzące wszelkiej maści samochody z kierownicami po wszystkich stronach. Tu nawet betoniarki maja kierownicę po prawej stronie. Musiałem założyć słuchawki na uszy i włączyć na fula Dr. Hakenbusha, KSU i Defekt Muzgó. Inaczej by mnie krew zmieszana z potem zalała. Wzmogłem jeno czujność wzrokową i praktycznie cały czas patrzyłem w lusterko, czy mi jakiś pajac nie będzie chciał zamienić na mielonego z Baltazara po Bajkalsku. Udało się i mielonego nie było.
Przejechaliśmy 35 km i ok. 500 metrów w pionie w temperaturze gotujących się jaj.
Miejsce noclegu: brzeg Angary. Anraga jest jedyną rzeką, która wypływa z Bajkału. Jest równie zimna co Bajkała i całkiem spora. Przypomina brzegi Soliny w Wołkowyi.
Rozbiliśmy obóz obok Rosjan. Zaintrygowała nas flaga ZSRR odwrócona do góry nogami i zatknięta na sztylu od szpadla. Ciężaróweczka i ponton obok i kilka osób przy grilu i oczywiście przy wódeczce.
Od razu nas zaprosili do wspólnej konsumpcji. Mnie nigdy nie trzeba namawiać do wspólnego posiłku i wspólnego napitku, zwłaszcza jak robią to Tubylcy. Ale to dopiero początek odjazdu.
Główny szef zamieszania, niejaki Saszka okazał się, a jakże, półPolakiem. Mamusia - Leokadia została zesłana na Sybir. Nie wiedział kiedy i za co, albo nie chciał powiedzieć, ale była Sybiraczką. Tu zaznajomiła się z oficerem Krasnej Armii no i począł się Saszka. Saszka ma tak na oko ponad 60 zim, syberyjskich zim. Jego syn Andriusza - 38. Pracuje w Irkucku i ma kolege Polaka w Moskwie, który pracuje w przedstawicielstwie firmy Bella. Do tego posiada jeszcze o 10 lat młodszą żonę - Ukrainkę. On twierdził że ze Lwowa, ona że z Kijowa. Zapewne ona wie lepiej.
Od razu zaproponowali nam przejażdżkę na drugi brzeg Angary pontonem. Sasza stwierdził, że teraz jeszcze można, bo są w stanie niewielkiego spożycia. No i popłynęliśmy pontonem motorowym z silnikiem Suzuki, bo wszystko co japońskie to lepsze niż ruskie, tak mawia Andriusza i Sasza.
Popłynęliśmy na tę drugą stronę, do zatoczki, gdzie stoją dwa wraki parachodów.
Drogę powrotną przebyliśmy już w mniej komfortowych warunkach. Otóż kolega Andriuszy, nasz sternik, przy cumowaniu do parachodów przebił ponton. Na szczęście ów gumowy stateczek miał 3 komory, więc płynęliśmy na dwóch bocznych, mocno podciągając dziób, aby woda nas nie zalała. Sternik miał lekki strach w oczach jak powietrze zaczęło uchodzić z dzioba na dobre. Potem oczy robiły mu się coraz większe. Udało się dopłynąć do obozu. Andriusza był już dość mocno wstawiony, wiec nie przejmował się dziurawym pontonem.
Od razu na stole pojawiły się pyszne szaszłyki, wódeczka w ilości niemożliwej do wypicia i samogon cytrynowy.
Czując się w pewnym sensie winnym przebicia pontonu, postanowiłem, że go załatam. Przecież nie takie rzeczy Baltazar łatał po kilku kieliszkach okowity. Mój rower może i jest ciężki, ale za to mam na nim m.in. łatki do pontonu pływającego po Bajkale i Angarze. A co!
Za drugim podejściem ponton został załatany. Łatki Tip-Top są rewelacyjne. I Andriusza z kompanami mógł wypróbować sprzęt.
Pływali tak długo, że następnego dnia musieli na pagajach płynąć w dół Angary do domu. Wypalili całą benzynę. Ot taka fantazja.
Następny dzień spędziliśmy na błogim nic-nie-robieniu. Co się zemściło podczas dnia ostatniego.
Niedziela był tym dniem lenistwa. Na "naszą" plażę przyjechało kilka ekip Tubylców w celach odpoczynku. Laseczki, blondynki zresztą, zaczęły się opalać, rodzinki z dzieciakami grilowały i oczywiście imprezowali. Na szczęście pod wieczór wszyscy się zwinęli i mogliśmy rozpalić spokojnie Ostatnie Piekło Nad Bajkałem (w końcu Angara niesie wody Bajkału). Piwo się skończyło, noc zapadła i poszliśmy grzecznie spać.
Ostatni dzień na rowerze był "fantastyczny". Upał 36 st. C i pieprzone podjazdy i zjazdy. Na odcinku 20 km, mieliśmy już ponad 300 m podjazdów. I to takie po 12-15%. i Tak do samego Irkucka, do samego lotniska. Pot po jajach, po dupie i po czym tam kto sobie wymyśli. Pot zmieszany z solą, smrodem spalin i piachem z pobocza.
Lotnisko ładne, nie ma co, ale prysznica nie ma, a toaleta dla inwalidów zakluczona, a klucz u dyspozytorki lotniska.
Znaleźliśmy kącik na rozłożenie gratów. Do odlotu mamy ponad 12 godzin.
Skorupa z potu i brudu zaczęła mnie znacznie już męczyć. O ile Bajkał i Angada dawały możliwość umycia się. Wejść, zanurzyć się, namydlić, zanurzyć się i spieprzać na brzeg. Tam na tym lotnisku nie było prysznica. Ale jam jest na takie warunki przygotowany. Wyprosiłem kluczyk od kibelka dla inwalidów. Posiadam zawsze na wyprawach malutką prawdziwą gąbeczkę kupina w 2003 roku w Norwegii, małe mydełko i składaną szczoteczkę do zębów. Niejednokrotnie aktu oblucji dokonywałem w toaletach dla inwalidów.
Wyszedłem z niej pachnący i czysty.
Pakowanie zajęło kilka godzin.
Namiot Gwinea Marabuta dożył już swojego sędziwego żywota i został pozostawiony na lotnisku. Następnej wyprawy, ba następnej burzy by już nie przeżył. Ten sam los spotkał moją starą i wysłużona kurtkę przeciwdeszczową (tylko z nazwy). Z namiotu odzyskałem sznurki, oczywiście rurki i oczywiście śledzie. Czas pomyśleć o nowej kabanie. Może uda mi się kupić coś lżejszego i wygodniejszego, no i przede wszystkim w kolorze maskującym. Mam co prawda jeszcze 3 namioty, ale nie s.a. one przeznaczone dla więcej niż 1 osoba z bagażem.
Sama odprawa była betką. Bagaż poszedł bez problemu. Rowery także. Teoretycznie powinny ważyć 23 kg i tak ważyły, ale nikt ich na lotnisku nie ważył. Raz tylko we Francji w drodze na Madagaskar obsługa AirFrance ważyła mi rower. Opłata za rower z Irkucka do Polski to 50 Euro. Opłatę należy wnieść w kasie Aerofłotu na 2gim pietrze. Oczywiście nie ma żadnych oznaczeń. Ale do tego już się przyzwyczailiśmy. Należy bezwzględnie pamiętać podczas przylotu do Rosji lotami łączonymi, że bagaż musimy odebrać w pierwszym porcie rosyjskim, zazwyczaj jest to Moskwa, i nadać go ponownie. Czas jaki jest potrzebny na te ekwilibrystykę, to min. 2,5 godziny. W drodze powrotnej do Polski, bagaż leci już bez problemu do Ojczyzny.
Samolot wyleciał z godzinnym opóźnieniem. Co akurat dla mnie jest ok. Będę krócej siedział na lotnisku w Moskwie.
Podsumowanie
- Przejechaliśmy po drogach i bezdrożach ok. 1300 km.
- W pionie pokonaliśmy Mount Everest.
- Wypiliśmy wiele piw różnej jakości i smaku.
- Wypiliśmy sporo Bajkoli, zwłaszcza ja. Gregor preferuje piwo.
- Zjadłem kilak kilogramów róznych kiełbas w tym i krakowską.
- Dopadły nas dziesiątki komarów, meszek i połtów (takie duże gzy krowie)
- Połamałem mocna obręcz.
- Wylaliśmy litry potu.
- Zapaliliśmy kilkanaście piekieł.
- Wypaliliśmy kilka fajek pokoju.
- Opaliliśmy się od stop do głów w iście kolarskim stylu.
- Poznaliśy wielu zajebistych ludzi.
Co warto zabrać:
Siekierkę, lusterko wsteczne, moskitierę na twarz, dobry środek na komary (te bajkalskie są do niczego), krem do opalania (factor min. 40), dobry namiot (najlepiej w maskujących kolorach), wygodna karimatę, ciepły śpiwór, dobrego i sprawdzonego kompana (!), dobry humor i olbrzymia porcję pozytywnej energii.
Czy było warto?
A jakże, oczywiście, że było warto.
Bo liczą się ludzie w drodze i droga w ludziach!!!
Mapa naszej podróży